Kiedy i jak pożegnać złotego?
Wejście Polski do strefy euro w dłuższym terminie będzie niewątpliwie korzystne. Ważne są więc wszelkie głosy i dyskusje nad polską drogą do euro, nadal bowiem polskie społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy z problemów, jakie pojawią się przed przyjęciem wspólnej waluty.
Jeśli zabiera się głos w sprawie wprowadzenia w Polsce euro należy na samym początku wyjaśnić, w którym obozie znajduje się wygłaszający tezę. Jestem zwolennikiem bardzo silnej Unii Europejskiej – dużo silniejszej niż chcą tego ugrupowania, które zapewne wygrają wybory. Skoro zdecydowaliśmy, że chcemy być członkiem Unii, powinniśmy być państwem, które Unię integruje, które jest w twardym jądrze wspólnoty z Francją i Niemcami. Uważam, że Unia zbyt idealistycznie (albo zbyt chciwie) podeszła do realizacji planu Schumana. Nie trzeba było się spieszyć. Należało utworzyć silny, prawie jednolity organizm federacyjny z konstytucją, wspólną walutą, polityką i siłami zbrojnymi, a dopiero potem, powoli, po jednym, przyjmować kraje, które zaakceptowałyby wszystkie te warunki. Proces, który obserwujemy przypomina budowanie nowej wieży Babel, a przecież Unia ma się dalej poszerzać. Taka babelizacja nie wróży niczego dobrego.
Grono osób odpowiedzialnych za wprowadzenie naszego kraju do strefy euro podzielić można na trzy grupy. Pierwszą stanowią ci, którzy chcieliby wprowadzić euro jak najszybciej, bez względu na koszty społeczne. Druga, to ci, którzy z różnych powodów nie chcą zrezygnować ze złotówki i zrobią wszystko, by opóźnić wejście Polski do strefy euro. Trzecia zaś, to zwolennicy euro, ale zwolennicy kładący nacisk na wejście do wspólnoty, pociągające za sobą jak najmniej konfliktów i problemów. Ja należę do tej ostatniej grupy.
Droga do euro
Zaczynając rozważania na temat polskiej drogi do euro należy sprostować jeden powszechnie popełniany błąd. Polska nie ma wyboru: przyjąć czy nie przyjąć euro. Wchodząc do Unii Europejskiej, zgodnie z traktatem z Maastricht, po prostu nie mamy wyjścia. Euro musimy przyjąć, ale nie został określony termin, kiedy należy to zrobić. Pozwala to na znaczne opóźnianie akcesji. Teoretycznie można zastosować trzy drogi przyjęcia wspólnej waluty. Pierwszą z nich zaleca Komisja Europejska i EBC. Polski rząd planuje pójście właśnie tą drogą. Na niej, przed wejściem do europejskiej unii monetarnej (EMU), czeka nas jeszcze co najmniej 2-letni czyściec – w postaci mechanizmu ERMII. Okres przebywania w tym mechanizmie może być przedłużony, jeśli któryś z poniższych pięciu warunków nie zostanie w jakimś momencie spełniony:
Wielkość długu publicznego nie może przekroczyć 60 proc. PKB.
Deficyt finansów publicznych nie może przekroczyć 3 proc. PKB.
Inflacja nie może być wyższa o więcej niż 1,5 punktu procentowego od średniej inflacji w trzech krajach Unii Monetarnej o najniższym wzroście cen.
Wahania kursu waluty kraju – pretendenta do euro – muszą się mieścić w przedziale +/-15 proc. wokół stałego kursu bazowego. Są również głosy mówiące, że waluty krajów – nowych członków UE powinny być przetestowane w węższym przedziale +/-2,25 proc.
Długookresowe stopy procentowe nie mogą być wyższe o więcej niż o 2 punkty procentowe od średniej takich stóp występując w trzech krajach o najniższej inflacji.
Polska może mieć problemy z wypełnieniem warunku drugiego i trzeciego. Jeśli chodzi o dług publiczny dużo się o tym mówiło, ale po przejściu na unijny sposób obliczania zadłużenia (ESA 95), nie powinno to stanowić najmniejszego problemu. Oczywiście problemem może być inflacja, dlatego też RPP stawia sobie za cel sprowadzenie jej do 2,5 proc. Może się to udać, jeśli złoty będzie nadal silny, ponieważ w sposób naturalny broni to nasz kraj przed dużym wzrostem cen surowców. Indeks surowców (CRB), w ciągu nieco ponad trzech lat, wzrósł o ponad 70 proc. W tym czasie złoty umocnił się do dolara (a surowce zazwyczaj wyceniane są w dolarach) o około 30 proc., znacznie ograniczając wpływ surowców na inflację. Drugi warunek jest tak rygorystyczny, że wiele krajów unijnych go nie spełnia. W Polsce pojawia się jeszcze jeden problem: OFE zaliczane są do sektora publicznego, a nie zgadza się z tym Eurostat. Jeśli nie zmieni stanowiska, to deficyt zwiększy się około 1,5 punktu proc. Jeżeli nie zreformujemy naszych finansów publicznych, znacznie ograniczając wydatki, nie będziemy mogli spełnić tego warunku jeszcze przez długi czas. Problemy z jego spełnieniem będą blokowały naszą drogę do euro w ramach ERMII.
Jednostronne przyjęcie euro
Lider PO Jan Rokita w lutym oświadczył, że nowy rząd rozważy jednostronne wprowadzenie euro, co skończyłoby spekulacyjną grę na umocnienie naszej waluty. Pomysł bardzo ciekawy i szeroko dyskutowany już od sześciu lat. Gdyby zastosować prawdziwą euroizację (zastąpienie złotego przez euro), a nie currency board, czyli zarząd walutą (wtedy kurs jest sztywny, ale walutą jest nadal złoty), który stosują kraje nadbałtyckie to weszlibyśmy do strefy euro tylnymi drzwiami. Nie ma sensu porównywać naszej sytuacji z krajami nadbałtyckimi – są one dużo mniejsze od Polski, więc skala problemu jest zdecydowanie mniejsza. Trzeba pamiętać, że stosując zarząd walutą, Polska musiałaby mieć bardzo małe potrzeby pożyczkowe, czyli w praktyce nie powinna mieć deficytu budżetowego. Gdyby bowiem ten deficyt był duży, a kurs sztywny, to bardzo szybko moglibyśmy dojść do sytuacji, w jakiej znalazła się Argentyna w 2001 r. Spekulanci przypuściliby atak na naszą walutę, a rezerwy NBP szybko by się wyczerpały. Trzeba byłoby wówczas zdewaluować złotego i znacznie podnieść stopy procentowe. Trudno sobie wyobrazić, żeby nowy rząd zdecydował się podjąć takie ryzyko.
Dzięki prawdziwej euroizacji ominęlibyśmy szerokim łukiem mechanizm ERMII. Nie musielibyśmy spełnić bardzo ostrych wymagań fiskalno-monetarnych, narzuconych przez ten system. Dla przeciętnego Polaka to plus, ale i zagrożenie, bo jeśli politycy poczują, że nie mają przymusu to mogą doprowadzić do kompletnego rozstroju finansów publicznych.
Zalety i wady euroizacji są takie same jak przy normalnym wejściu do strefy euro. Z politycznego punktu widzenia jednostronne wprowadzenie euro jest jednak praktycznie niemożliwe do realizacji. Nie zgodzi się na to NBP, a trudno będzie o realizację bez takiej zgody. Zarówno Komisja Europejska, jak i EBC są przeciwnikami takiego rozwiązania (twierdzą, że jest niezgodne z prawem unijnym), więc jego zastosowanie doprowadziłoby do zwiększenia i tak sporych tarć między Polską a Unią. W tej sytuacji wydaje się, że wypowiedź posła Jana Rokity była tylko „błyskotką” bez istotnego znaczenia.
Plusy i minusy rezygnacji z własnej waluty
Zdecydowanie najłatwiej jest mówić o pozytywach wejścia do strefy euro, ponieważ są one oczywiste i nie wymagają tłumaczenia. Przede wszystkim w handlu zagranicznym na terenie Unii nie będzie ryzyka walutowego, a przecież właśnie Unia jest naszym największym partnerem (80 proc. eksportu i blisko 70 proc. importu). Wszyscy wiemy, jak cierpią ostatnio eksporterzy, którym z dnia na dzień, wraz ze wzrostem siły złotego, spada opłacalność eksportu. Nastąpi również zmniejszenie kosztów transakcji (znikną na przykład prowizje banków przy wymianie walut). Dzięki temu, że nie będzie ryzyka walutowego, a koszty spadną wzrośnie konkurencyjność naszych firm i wzrośnie PKB. Wraz z rozwojem gospodarki powinna również poprawić się sytuacja na rynku pracy. Wielu ekonomistów oczekuje też dużego wzrostu inwestycji, ale to takie oczywiste już nie jest. Inwestorzy, którzy chcieli zaistnieć w naszym kraju dawno już tego dokonali. Pamiętać trzeba o tym, że w naszym regionie nie brakuje krajów dużo tańszych (Ukraina, Rumunia, Bułgaria, kraje nadbałtyckie). Zarówno dla firm, jak i dla przeciętnego Polaka znaczenie będzie miało to, że nastąpi poszerzenie oferty kredytowej i zmniejszenie ceny kredytu (w UE stopy procentowe są wyraźnie niższe). Nie ulega też wątpliwości, że łatwiej będzie podróżować po Europie mając tą samą walutę.
Problem pojawia się kiedy mówimy o minusach: rezygnacji z części niezależności gospodarczej, pogorszeniu sytuacji na rynku pracy i wzroście inflacji. Nie bez powodu Wielka Brytania czy Szwecja z uporem odmawiają wejścia do EMU. Przyjmując euro zrezygnujemy z bardzo ważnych instrumentów polityki gospodarczej państwa: stopy procentowe i kurs walutowy będę ustalane poza Polską. W przypadku załamania eksportu deprecjacja złotego pozwoliłaby na uniknięcie ujemnych skutków dla produkcji i zatrudnienia. W sytuacji, kiedy nie mamy wpływu na kurs walutowy i stopy procentowe, taki negatywny szok musiałby obniżyć płace realne. Byłoby to jednak możliwe tylko i wyłącznie wtedy, jeśli rynek pracy byłby elastyczny. Gdyby tak nie było to wynikiem szoku byłaby dłuższa recesja oraz większe bezrobocie. Elastyczność rynku pracy to temat na osobną dyskusję, ale przypomnijmy, że na elastycznym rynku pracy stopa bezrobocia spada – tak stało się np. w Japonii i USA – jednak od 1980 r. wzrosła tam ilość pracowników tymczasowych (z około 15 do ponad 30 proc.). Wyobraźmy sobie więc sytuację, w której bezrobocie spada do 10 proc., ale wśród tych pracujących co trzeci ma pracę tylko na chwilę i nie wie co przyniesie najbliższa przyszłość. Jak wtedy będzie wyglądała harmonia społeczna, jak będziemy żyć, kiedy poziom stresu tak znacznie wzrośnie?
Chcemy euro?
Kolejny negatywny aspekt wspólnoty monetarnej dotyczy problemu inflacji, która w pierwszym okresie po przyjęciu euro wzrośnie. Urzędy statystyczne informują, że inflacja w krajach, które weszły do strefy euro wzrosła nieznacznie, ale prawda jest taka, że uboższa część społeczeństwa – a u nas to olbrzymia większość – ucierpi z powodu wzrostu cen, a nie zyska z powodu ich spadku, dlatego że kupuje się zdecydowanie częściej produkty i usługi niepodlegające wymianie z zagranicą. Ceny towarów wymienianych z zagranicą nie ulegną dużej zmianie (mogą nawet stanieć, bo spadną koszty transakcyjne), ale w Polsce 2/3 to towary i usługi niewymieniane w handlu zagranicznym – ich ceny będą dążyły do dużo wyższych cen w EU. Wzrost inflacji wywoła presję na płace. Jeśli presja będzie udana to spadnie konkurencyjność polskich spółek. Jeśli będzie nieudana to wzrosną koszty społeczne.
Większość ekonomistów chce szybkiego wejścia do strefy euro i trudno się temu dziwić. Analizują oni sytuację z poziomu makroekonomii i zdają sobie sprawę, że dużo trudniej będzie tego dokonać, kiedy gospodarka zwolni. Jednak od strony politycznej pojawia się inny problem. W nowym składzie Sejmu zapewne bardzo dużo do powiedzenie będą miały ugrupowania narodowo-populistyczne, a złoty często postrzegany jest jako symbol narodowej tożsamości. Nie widzę chęci do szybkiej rezygnacji z narodowej waluty i z niezależności decyzji gospodarczych. Naiwnością byłoby oczekiwanie, że ugrupowania narodowe nie uderzą w nutę anty–euro. To, że obecnie 60 proc. Polaków chce wprowadzenia wspólnej waluty nic tak naprawdę nie znaczy – niewiele wiedzą oni bowiem o problemach z tym związanych. Jeśli mielibyśmy przyjąć euro w 2010 r. to w reżimie ERMII powinniśmy przebywać w latach 2008 – 2009. W 2009 r. znów odbędą się wybory parlamentarne. Kto tuż przed wyborami zaproponuje społeczeństwu zaciskanie pasa i oszczędności budżetowe? I wreszcie: czy jest możliwa zmiana Konstytucji (Art.227), do której powinno dojść, by wprowadzić euro? Wydaje się, że będzie o to bardzo trudne, ponieważ za zmianą musiałoby zagłosować przynajmniej 2/3 Sejmu.
Bez euro ani rusz
Wejście naszego kraju do strefy euro w dłuższym terminie będzie bardzo korzystne, wręcz niezbędne. Jednolita waluta to też jeden z elementów koniecznych do budowy silnej Unii. Natychmiastowe wprowadzenie euro byłoby bardzo korzystne dla biznesu, ale dokonane w niewłaściwym momencie może zaszkodzić znacznej części społeczeństwa polskiego. Uważam, że wejścia do strefy euro należy dokonać wtedy, kiedy wzrost gospodarczy będzie w ciągu 2 – 3 lat niezagrożony, bo tylko to da względną ochronę rynku pracy i zmniejszy napięcia społeczne, towarzyszące takiej zmianie. Nie ma sensu powoływać się na przykład państw, które do Eurolandu wstępowały wiele lat temu – inna była wówczas sytuacja w gospodarce, a Europa nie stała na granicy recesji. Do mechanizmu ERMII należy wejść na początku kadencji Sejmu, ponieważ bolesne operacje na społeczeństwie przeprowadza się na początku, a nie w końcu kadencji sejmowej.
W tej sytuacji uważam, że realnie do ERMII możemy wejść w 2009 lub 2010 r., a euro przyjmiemy nie wcześniej niż w 2012 r. Nie znaczy to, że dyskusje nad polską drogą do euro nie mają znaczenia. Trzeba zdawać sobie sprawę z problemów, które pojawią się przed przyjęciem wspólnej waluty. Warto też pytać o to polityków, od których najwięcej teraz będzie zależało.
Piotr Kuczyński, Główny Analityk Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej SA