Odważniejsi zyskali najwięcej
Kupując akcje we wszystkich ubiegłorocznych pierwszych ofertach publicznych można było dużo zarobić. Akcje Zakładów Mięsnych Duda ponad rok temu były sprzedawane po 20 zł za sztukę. Teraz ich kurs wynosi około 57 zł. W większości przypadków najwięcej zyskali ci, którzy sprzedali papiery wkrótce po ich wprowadzeniu na giełdę. Sukces dotychczasowych ofert pierwotnych będzie z pewnością zachętą dla innych emitentów i inwestorów. I, jak zwykle w takiej sytuacji, obok solidnych firm na rynek zaczną też wchodzić spółki sprzedające marzenia.
Po dwóch latach zastoju w ubiegłym roku znowu pojawiło się kilka ciekawych ofert pierwotnych (pierwsze emisje). Poprawa sytuacji na giełdzie przyciągnęła na parkiet nowych emitentów. Inwestorzy, którzy zdecydowali się kupić ich akcje, nie zawiedli się. Szczególne powody do zadowolenia mogą mieć osoby, które wzięły udział w pierwszych ofertach, kiedy na rynku wciąż przeważał pesymizm, a większość specjalistów zdecydowanie odradzała wszelkie kontakty z giełdą.
Zainteresowanie firm wejściem na giełdę rośnie. Kilka dni temu do publicznego obrotu zostały dopuszczone akcje dwóch kolejnych spółek: słupskiego producenta wyrobów z tworzyw sztucznych Plast-Box oraz firmy informatycznej Betacom.
Działaj wbrew powszechnej opinii
Jeśli ktoś kupił akcje Zakładów Mięsnych Duda w pierwszej ofercie przeprowadzonej pod koniec 2002 r. (akcje zostały wprowadzone na parkiet w styczniu 2003 r.), zarobił od tego czasu niemal 200 proc. Akcje Dudy sprzedawano po 20 zł. Na giełdzie panowała wtedy bessa. Sam fakt, że oferta powiodła się, graniczył z cudem. Spółka sprzedała zaledwie o 14 tys. akcji więcej, niż wynosił minimalny próg (aby oferta doszła do skutku, trzeba było znaleźć chętnych na milion akcji). Walory Dudy przyniosły niecałe 10 proc. zysku na pierwszej sesji. Ale potem było lepiej. Spółka udowodniła, że potrafi zrealizować swoje prognozy, przekonała o tym menedżerów funduszy inwestycyjnych i emerytalnych.
Przykład Dudy dowodzi prawdziwości twierdzenia, że sukces na giełdzie można odnieść działając wbrew widocznym tendencjom i dominującym opiniom, które po kilku miesiącach są zresztą weryfikowane. W przypadku Dudy niewielkie zainteresowanie ofertą pierwotną jeszcze bardziej zmalało, kiedy inwestorzy przestraszyli się czarnego public relations – nieprawdziwych, jak się potem okazało, informacji o spółce rozgłaszanych przez niezidentyfikowaną do dzisiaj osobę.
Czarny PR omal nie doprowadził do fiaska publicznej oferty akcji Hoop przeprowadzonej latem 2003 r. Spółka sprzedała ostatecznie swoje walory po 21 zł. Podczas pierwszego notowania na giełdzie akcje zdrożały do 27,8 zł, przynosząc od razu ponad 30 proc. zysku. Sceptycznie nastawieni do spółki inwestorzy przecierali oczy ze zdumienia.
Duży zarobek, jaki dały akcje Dudy i Hoop, przyciągnął inwestorów do rynku pierwotnego. Jak się okazało, zakup papierów we wszystkich pozostałych ofertach pierwotnych przeprowadzonych na warszawskiej giełdzie w 2003 r. pozwolił osiągnąć niezłe zyski już na samym starcie inwestycji.
Efekt marketingowy
Dlaczego na ofertach pierwotnych można często – i w krótkim czasie – tak dużo zarobić? Przede wszystkim spółki wchodzące na giełdę są z reguły nieznane inwestorom. Muszą więc na początku sprzedawać swoje akcje z dyskontem (czyli taniej) w stosunku do rzeczywistej ich wartości obliczonej na podstawie bieżących i prognozowanych wyników finansowych. Gdyby było inaczej, niewielu inwestorów chciałoby kupić te papiery. Akcjami oferowanymi z dyskontem są zainteresowani inwestorzy instytucjonalni (fundusze inwestycyjne, otwarte fundusze emerytalne), którzy w ostatnim okresie decydują o powodzeniu emisji na polskim rynku.
Kiedy akcje tanio sprzedane w ofercie wchodzą na giełdę, ich cena rośnie. Jest to w dużym stopniu efekt tego, że inwestorzy instytucjonalni, posiadający największy wpływ na kurs i przebieg notowań, akceptują wyższą wycenę. Potwierdzeniem tego zjawiska są notowania Dudy. Kilka miesięcy temu spółka przeprowadziła drugą ofertę publiczną. Tym razem papiery sprzedawano po 43 zł, a chętnych było więcej niż walorów. Ofercie towarzyszyło kilka raportów analityków. Akcje wyceniano w nich na ponad 50 zł. Po wprowadzeniu nowych papierów na giełdę ich kurs szybko doszedł do tego poziomu.
Sprzedaż akcji w ofertach pierwotnych ze znaczącym dyskontem jest powszechną praktyką na świecie. W latach 80. ubiegłego wieku w Wielkiej Brytanii rząd Margaret Thatcher sprzedawał tak papiery państwowych spółek, aby przyciągnąć drobnych inwestorów. Tanie brytyjskie akcje zainteresowały m.in. mało znanego wówczas na świecie George’a Sorosa, który zarobił na nich potem miliony.
Stabilizacja to nie manipulacja
Przyczyną wzrostu kursów akcji oferowanych na rynku pierwotnym jest też niewielka liczba sprzedawanych papierów. Tym między innymi tłumaczono wzrost kursu walorów Hoop, które najbardziej zyskiwały w pierwszych dniach po rozpoczęciu notowań.
Jest też inna przyczyna, o której nie mówi się głośno. Udany debiut akcji na giełdzie ma ogromne znaczenie marketingowe dla biura maklerskiego wprowadzającego na rynek daną spółkę, choćby dlatego, że przyciąga kolejnych emitentów.
Ponieważ w pierwszych dniach notowań na giełdzie kurs akcji narażony jest na duże wahania, świeżo upieczone spółki giełdowe podpisują często z brokerami umowy dotyczące stabilizacji ceny. Biura maklerskie godzą się, na przykład, odkupić pewną liczbę papierów po to, aby ich kurs w pierwszych dniach notowań nie spadł poniżej ustalonego pułapu. Rezultatem stabilizowania ceny jest często jej wzrost powyżej ceny emisyjnej. Nie ma to nic wspólnego z manipulacją. Stabilizowanie notowań akcji debiutantów jest zjawiskiem znanym na rynkach kapitałowych. Co więcej, część systemów prawnych nie tylko tego nie zabrania, ale wręcz sankcjonuje w przepisach (procedura stabilizacji kursów została np. zapisana w projekcie polskiego prawa o organizacji obrotu papierami wartościowymi).
Po każdej kolejnej ofercie pierwotnej, dzięki której można było dużo zarobić, liczba osób zainteresowanych takim inwestycjami zwiększa się. Tak było w połowie lat 90., kiedy utarło się przekonanie, że oferty pierwotne są maszynką do zarabiania pieniędzy. Na walory niektórych spółek trzeba było wtedy zapisywać się na listach społecznych.
Jednak rosnący popyt na akcje sprzedawane w ofertach pierwotnych może przyciągnąć też wiele mniej uczciwych firm, które zamiast osiągać dobre wyniki i realizować konkretne plany, będą sprzedawać marzenia. Z takim zjawiskiem również mieliśmy już do czynienia w latach 90. Część spółek sprzedających wówczas gorące emisje już zbankrutowała. Sygnałem, aby poważnie zastanowić się, czy jest sens zapisywać się na akcje w ofercie pierwotnej, będzie zapewne pojawienie się powszechnego przekonania, że nie można na nich stracić. Zastanówmy się wtedy, czy aby na pewno.
Grzegorz Brycki, Rzeczpospolita