Zarobki Polaków coraz bliżej starej Europy

Przeciętny Polak za 20-30 lat będzie zarabiał tyle, ile przeciętny Europejczyk. Dzięki wejściu do UE kraje z naszego regionu szybciej jednak gonią Europę

Gospodarki krajów Europy Środkowo-Wschodniej rosną jak na drożdżach. Nowe kraje członkowskie UE w III kw. tego roku zanotowały wzrost gospodarczy od 3,9 proc. na Węgrzech do 11,8 proc. na Łotwie. To wyścig, którego celem jest jak najszybsze dogonienie starych krajów członkowskich UE pod względem rozwoju gospodarczego. Obecnie PKB na głowę mieszkańca w Polsce wynosi tylko połowę średniej unijnej. Przeciętny Kowalski uzna, że dogoniliśmy Europę, gdy nasze pensje będą na europejskim poziomie. Ekonomiści sądzą, że to może nastąpić dopiero za 20-30 lat.

Czesi i Słoweńcy dogonili już Portugalię i Grecję

Przeciętny Polak w przeliczeniu zarabia nieco ponad 640 euro brutto. Na rękę po odliczeniu składek na ZUS i podatku zostaje mu ok. 60 proc. tej sumy. To zaledwie około 30 proc. zarobków przeciętnego Austriaka czy Niemca. Na szczęście u nas ceny są średnio o 40 proc. niższe niż w Unii, co w pewnym stopniu rekompensuje nam niższe zarobki.

Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko nowe kraje członkowskie UE, okazuje się, że przeciętnie Polacy zarabiają całkiem sporo. Więcej dostają tylko Czesi (ponad 700 euro) oraz Słoweńcy (prawie 1200 euro), którzy pod względem rozwoju już dogonili najbiedniejsze kraje starej Unii, czyli Portugalię i Grecję.

Mniej od Polaka zarabia przeciętny Estończyk, Łotysz czy Litwin. Jednak to właśnie w tych krajach gospodarki najszybciej gonią Europę. Estonia i Łotwa notują wzrost PKB niespotykany nawet w Chinach – na poziomie prawie 12 proc. Rekordy ostatnio bije też Słowacja, gdzie wzrost gospodarczy w III kw. był najwyższy od czasów powstania kraju w 1993 roku i wyniósł aż 9,8 proc.! W pozostałych nowych krajach UE gospodarki pędzą w tempie 5-6 proc. Wyjątkiem są Węgry, które borykają się z ogromnym deficytem budżetowym i muszą przeprowadzić reformy.

Ten rok był przełomowy

Do tej pory gospodarki krajów naszego regionu rozwijały się głównie dzięki bardzo dynamicznie rosnącemu eksportowi. Handel zagraniczny wspiera też coraz większy napływ inwestycji zagranicznych – zagraniczne koncerny lokują swoją produkcję w Europie Centralnej i w ten sposób znacząco zwiększają produkcję przemysłową oraz eksport z tych krajów. Jednak zdaniem Emilii Skrok, ekonomistki Banku Światowego, w tym roku nastąpił pewien przełom i coraz większą rolę w regionie zaczyna odgrywać konsumpcja. Wzrost oparty na konsumpcji i bardzo szybkim rozwoju kredytów występuje od dłuższego czasu w krajach bałtyckich, teraz coraz bardziej widoczny jest też w Polsce, Czechach czy na Słowacji. – To stwarza większe zagrożenia inflacyjne – uważa Emilia Skrok.

W krajach bałtyckich wskaźniki wzrostu cen konsumpcyjnych w listopadzie były jednymi z najwyższych w UE – na Litwie 4,4 proc., w Estonii 4,6 proc., a na Łotwie aż 6,4 proc. Nie jest to jeszcze tragedia (w Zimbabwe ceny w ciągu roku wzrosły o… 1100 proc.), ale jak na europejskie standardy to dużo. Wyższa inflacja może znacząco opóźnić wejście tych krajów do strefy euro. – Najgorsze jest to, że kraje bałtyckie tak naprawdę nie są w stanie wiele zrobić, by inflację obniżyć – mówi prof. Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PricewaterhouseCoopers. Wszystko dlatego, że kurs ich walut jest sztywno powiązany z euro, co praktycznie uniemożliwia podnoszenie stóp procentowych i obniżanie w ten sposób inflacji.

Czy inwestorzy nie uciekną do Rumunii?

Rośnie inflacja, ale jeszcze szybciej rosną pensje, które gonią poziom europejski. Sprzyja temu spadające bezrobocie. W Polsce na razie nominalnie wynagrodzenia rosną w tempie ok. 4-5 proc. rocznie. Po uwzględnieniu wzrostu cen pensje rosną nam w tempie 3-4 proc. Niektórzy ekonomiści przewidują, że wraz z malejącym bezrobociem presja płacowa będzie jednak rosnąć. Wyraźny wzrost wynagrodzeń odczuli już m.in. budowlańcy ze względu na niedobory pracowników w tym sektorze gospodarki.

W innych krajach regionu płace już rosną szybciej – w Czechach na poziomie 6 proc., na Słowacji 7-8 proc. Rekordy biją jednak znowu kraje bałtyckie, gdzie wynagrodzenia rocznie rosną w tempie od 16,5 proc. w Estonii do aż 23 proc. na Łotwie. Nawet po uwzględnieniu inflacji okazuje się, że statystyczny Łotysz zarabia o kilkanaście procent więcej niż rok wcześniej!

To powód do radości dla zwykłych obywateli – w końcu w kieszeniach mamy coraz więcej pieniędzy – ale zmartwienie dla przedsiębiorców i inwestorów. Powstaje obawa, czy rosnące płace nie zachęcą inwestorów do przenoszenia fabryk z droższych Czech czy Polski do Bułgarii i Rumunii. Zdaniem Emilii Skrok z powodu wyższych kosztów pracy nie powinniśmy na razie tracić inwestorów, nie mają one bowiem decydującego znaczenia przy wyborze lokalizacji. Według ekonomistki największe znaczenie ma ogólny klimat inwestycyjny, stan infrastruktury czy położenie geograficzne. Jej zdaniem inwestorzy baczniej od wynagrodzeń zwracają uwagę na jednostkowe koszty pracy, które uwzględniają produkcyjność pracowników. – Dopóki wzrost wydajności pracy jest wyższy niż wzrost wynagrodzeń, nie mamy się o co martwić – mówi Skrok.

Leszek Baj, Gazeta.pl