Chiński smok zmierza do krachu
Zostawię puchnący polski giełdowy balon swojemu biegowi ku pęknięciu, które rozpocznie kapitałowy dramat tysięcy nowych drobnych ciułaczy zwabionych u szczytu hossy wizjami krociowych zysków. Skieruję uwagę na Daleki Wschód do państwa o liczbie ludności prawie tysiąc razy większej od Warszawy i coraz bardziej podatnego na złapanie przewlekłej gospodarczej zadyszki, bolesnej dla całego świata.
Dynamika wzrostu gospodarczego Chin jest od kilku lat naprawdę oszałamiająca. Co ciekawe, tamtejsze giełdy zaczęły to odzwierciedlać z dużym opóźnieniem. Shanghai Composite Index (SCI) zakończył trend spadkowy dopiero w połowie 2005 r., a pierwsze silne zwyżki pojawiły się wiosną 2006. Pod koniec ubr. rynek bez wahania pokonał szczyty z 2001 r. i zaczął wchodzić w niebezpieczną fazę hiperboli. To samo dotyczy szerszego indeksu Shenzhen 300, powołanego do życia w kwietniu 2005 r.
Za kulisami rozgrzanej do czerwoności chińskiej machiny gospodarczej gromadzi się jednak pokaźna sterta problemów. Wydawało się, że nadejście giełdowej turbulencji 27 lutego stanowić będzie początek chłodzenia spekulacyjnych i coraz bardziej maniakalnie lewarowanych zakupów aktywów na parkietach Państwa Środka. Błyskawicznie o tej lekcji zapomniano, z lubością oddając się dalszemu nadmuchiwaniu chińskiej giełdowej bańki. Przypomnijmy słowa wiceprzewodniczącego Narodowego Kongresu z końca stycznia br.: „jedynie 30 procent spółek obecnych na giełdzie w Szanghaju jest godnych zainwestowania według zachodnich standardów”, a w przypadku 70 proc. pozostałych inwestorzy raczej stracą pieniądze. Giełda spadała przez kilka dni. Podniosła się, przekroczyła szczyt, nadszedł 27 lutego, znowu się podniosła… i tak zabawa w rozbrajanie tykającej bomby trwa do dziś.
Na poparcie tezy o zbliżających się poważnych problemach chińskiego smoka spróbujmy nieco go odrzeć ze złotych szat, punktując konkretnymi i nieubłaganymi w negatywnej wymowie argumentami.
Po pierwsze, demokracja w Chinach jest i pozostanie fikcją, a kapitalistyczne miraże roztacza się obłudnie po to by zdusić w zarodku jakiekolwiek rozmowy o niewygodnych dla reżimu sprawach. Reżim nigdy nie zaryzykuje „eksperymentu” z całkowicie wolnym rynkiem, gdyż mogłoby to oznaczać koniec samego reżimu. Większość władz państwowych przedsiębiorstw stanowią namaszczeni ludzie o szczególnych zasługach dla partii, posiadający moc decydowania o często nietrafionych posunięciach inwestycyjnych. Pośród panoszącej się korupcji (nie)widzialna ręka jedynie słusznej partii sprawuje patronat nad sektorem finansowym, przyznając kredyty, które się często okazują złymi, nieściągalnymi kredytami. I właśnie o kruchości chińskiego systemu finansowego jakby od pewnego czasu zupełnie zapomniano…
Pseudoprywatyzacyjne oferty publiczne 6 dużych chińskich banków warte 50 mld dolarów sprzedały się w ciągu ostatnich niecałych dwóch lat na pniu, przy walnym zaangażowaniu pierwszoligowych globalnych instytucji finansowych. Zagraniczne megakoncerny zainwestowały „po uszy” w napędzane tanią siłą roboczą fabryki. Społeczeństwo jest skrajnie rozwarstwione materialnie, a siła ogromnego tłumu niedopłacanych robotników może być dalece bardziej niszczycielska niż w powieści Emila Zoli „Germinal”.
Tymczasem złe długi w chińskim systemie finansowym już w 2005 r. opiewały na kosmiczną wręcz sumę 900 miliardów dolarów amerykańskich (źródło: Ernst & Young). Swoją drogą, oficjalne chińskie źródła podawały wówczas kwotę ośmiokrotnie niższą i nie obyło się bez międzynarodowego zgrzytu. Obecnie kwota złych długów na pewno przekroczyła bilion dolarów, czyli około 40 proc. chińskiego PKB. Czym się skończyło w 1989 r. i jak długie miało konsekwencje tańczenie na linie złych długów w japońskim sektorze finansowym dobrze wiadomo, tylko szkoda że puszczono to w niepamięć. Ale przypomnijmy: ceną było czternaście lat recesji.
Najbliższa recesja w Chinach będzie miała bezprecedensowe rozmiary nie tylko za sprawą rekordowej liczby obywateli, których ona dotknie. Również w skali globalnej gospodarcza zadyszka podkopie gospodarki krajów rozwiniętych z racji ogromnej wymiany handlowej oraz wzrostu niechęci do finansowania amerykańskiego długu. W USA wystarczy już tylko niewielki powiew, aby zepchnąć gospodarkę w objęcia recesji. Obecny, nienaturalnie długi cykl gospodarczy jest następstwem wieloletniego formowania lawiny nadpłynności w globalnym sektorze finansowym. Jednak im wyższe drzewo tym boleśniejszy upadek. Jest to jedyny pewnik pośród wielkiej niewiadomej, jaką będzie odpowiedź systemów gospodarczych na prawdziwy krach niewydolnego chińskiego systemu.
Znaczna część z chińskiej nadwyżki handlowej trafiła na tamtejsze giełdy, nienaturalnie windując ceny akcji. Już przed minikrachem z końca lutego wskaźnik cena/zysk dochodził do 40. O załamaniu szybko zapomniano, a indeks SCI w ciągu sześciu tygodni pokonał poprzedni szczyt o niemal 20 procent! Ostatnio tempo zwyżki znów przyspiesza, ale ja mam coraz większe przekonanie, że jest to nic innego jak włączenie piątego biegu tuż przed zderzeniem z żelbetowym murem. Do tego dochodzi rosnąca rocznie w tempie niemal 20-procentowym podaż pieniądza, zatem zapomnijmy o znikomej inflacji.
Obawiam się, że jeśli ta chorobliwie nadęta machina, najeżona naganną ekonomicznie partyjno-koteryjną uznaniowością, wreszcie runie, to przyszłoroczne igrzyska olimpijskie będą przebiegać w minorowych nastrojach. Oczywiście na pokaz wszyscy będą uśmiechnięci, ale w duszy krach będzie bardzo palił. Nie trzeba mówić, że w takich turbulentnych czasach kierunek przepływu kapitału gwałtownie się odwraca, tak samo jak podczas kryzysów azjatyckich z 1997 i 1998 r. Frank szwajcarski i dolar będą miały szansę zabłysnąć. Rewaluacja juana pozostanie na jakiś czas pobożnym życzeniem, dopóki chiński smok przez dobrych kilka lat nie odchoruje swojej coraz bardziej gliniano-tekturowej potęgi.
Dla globalnego rynku coraz bardziej skażonego spekulacją funduszy hedgingowych konsekwencje będą równie przykre. Przy okazji chińskiej recesji ceny surowców, a zwłaszcza miedzi zapikują w dół znacznie silniej niż ostatnio, a wtedy nie obędzie się bez spektakularnych bankructw kilku spośród tych pseudoinwestycyjnych towarzystw wzajemnej adoracji, mających za nic elementarne reguły zarządzania ryzykiem i każących sobie za swoje usługi bardzo słono płacić.
Paradoksalnie, w nadchodzącym chińskim załamaniu widzę leczniczy środek, który w dużej mierze oczyści puchnący od nierównowagi i patologii, coraz bardziej niewydolny globalny system finansowy. Przede wszystkim skończy się beztroska negacja ryzyka.
Na koniec jednak wróćmy do polskiego giełdowego balonu, chorobliwie nadętego sterydami w postaci miliardów „fool money” płynących do agresywnych TFI. Powyższe słowa przestrogi kieruję również do Was, drodzy polscy Inwestorzy, traktujący giełdę jako pewną maszynkę do zwielokrotnienia kapitału. Deweloperski balon giełdowy również pęknie, nie miejcie co do tego złudzeń. Kokosy zbijane przez banki na kredytach hipotecznych zamienią się w przekleństwo, gdy tylko za kilka lat ceny mieszkań zaczną tanieć. Pozostaje tylko obstawiać, który z indeksów: chiński SCI, czy też polskie wynalazki sWIG80, mWIG40, najprędzej zaliczy spadek o połowę.
Z papierowymi jak dotąd zyskami jest tak jak z indykiem, który myślał o niedzieli, lecz w sobotę łeb ucięli… Tym bardziej, że nadchodzi maj, czyżby znowu „wyjątkowo zimny maj”?
Bartosz Stawiarski