Mieszkanie na Manhattanie

Jak zamieszkać w najbardziej ekskluzywnych apartamentach na Manhattanie? Wystarczy zgromadzić 100 mln dol. i pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie kupować taniej bielizny.

„W Wielkim Jabłku adres jest przeznaczeniem” – napisał kilka lat temu magazyn „New Yorker” i to bez wątpienia prawda – przynajmniej w przypadku tych, którzy stawiają sobie za cel wejście na sam szczyt drabiny sukcesu. W zależności od tego, gdzie mieszkasz, twoje dziecko chodzi do szkoły publicznej, w której uczniowie analizują dramaty Szekspira bądź przechodzą rano przez bramkę do wykrywania metalu. W zależności od wysokości czynszu, jaki płacisz, twoja znajoma od fryzjera to Latynoska na zasiłku lub menedżerka w dużej korporacji, która pomoże w znalezieniu lukratywnej pracy. Nowy Jork określa się często mianem „tygla ras i kultur”, ale to raczej mozaika klasowych i etnicznych gett oddzielonych od siebie nie tyle murem – jak w krajach Trzeciego Świata – ile wysokością czynszu czy ceną kupna mieszkania. I tak np. kamienice wzdłuż Piątej Alei na Manhattanie należą do najbardziej ekskluzywnych, ale tylko od Washington Square do 96. Ulicy, powyżej której adres przy Fifth Avenue traci wszelkie znaczenie, a wzdłuż północnej linii Parku Centralnego zaczynają się czarne i latynoskie dzielnice nędzy.

Co-op, czyli szlachectwo zobowiązuje

Absolutnym szczytem nowojorskiego high life’u jest posiadanie mieszkania po wschodniej stronie Manhattanu w jednym z 42 co-opów (skrót od co-operative, co oznacza spółdzielczy) określanych potocznie jako dobre kamienice. Pierwszym, który nakreślił im mapę, był bodajże Tom Wolfe, autor m.in. „Fajerwerków próżności”, powieści opisujących dekadencję amerykańskich krezusów. Dobre kamienice porozrzucane są w trójkącie, którego dolny bok zaczyna się przy Sutton Place nad Wschodnią Rzeką, po czym biegnie na zachód wzdłuż 59. Ulicy do Piątej Alei i w górę do 96. Ulicy. Bok pochyły przecina dzielnicę Upper East Side. W przeciwieństwie do luksusowych apartamentowców po zachodniej stronie Parku Centralnego – jak San Remo czy Dakota, gdzie w lobby fan szaleniec zastrzelił Johna Lennona – dobre kamienice po stronie wschodniej oznaczane są tylko numerem budynku, np. 820 Fifth Avenue przy 63. Ulicy, uważana za mieszkaniowy „dach świata”. To właśnie adres tego budynku z piaskowca z początku XX w. w stylu włoskiego palazzo podał policjantom czarnoskóry bohater „Sześciu stopni oddalenia” podający się za syna legendarnego murzyńskiego aktora Sidneya Poitier. Co-opy zarejestrowane są jako prywatna firma, co oznacza, że nabywca nie jest posiadaczem ścian i podłóg, ale akcji liczonych w metrach (a właściwie stopach) kwadratowych i w razie sprzedaży czy jakiejkolwiek przeróbki w mieszkaniu, np. przesunięcia zlewu o kilka centymetrów, musi uzyskać zgodę rady.

Za mieszkanie wielkości od 150 do 700 m kw. w dobrej kamienicy trzeba zapłacić od 5 do 44 mln dol., przy czym najbardziej cenione są tzw. penthouse’y, czyli na ogół wielopiętrowe nadbudówki na dachach kamienic z tarasami i najlepszym widokiem.

Kiedy kilka lat temu producent odzieży Tommy Hilfiger kupił za 20 mln dol. jedno z 12 zajmujących całe piętra mieszkań w 820 Fifth Avenue, w prasie ukazały się opisy jego 14 pokoi wyłożonych parkietem w stylu wersalskim i z wysokimi na ponad cztery metry oknami. Mieszkanie sprawia podobno wrażenie zamku nad Loarą, tyle tylko że za oknami widać Park Centralny. Znajduje się w nim oddzielny korytarz i siedem pokoi dla służby, tak by pokojówki i lokaje bezszelestnie usuwali się z widoku państwa.

W dobrych kamienicach obowiązuje niepisana zasada, że majątek lokatora powinien wynosić co najmniej 100 mln dol. „Teoretycznie nabywcy mogliby wpłacić tylko 20-procentową zaliczkę, ale jeszcze mi się nie zdarzyło, by klient poprosił mnie o załatwienie pożyczki na takie mieszkanie” – mówi Edward Lee Cave, były pracownik domu aukcyjnego Sotheby’s, a obecnie właściciel jednej z najbardziej prestiżowych agencji pośrednictwa nieruchomości, cytowany przez Stevena Gainesa w jego książce o najdroższych nieruchomościach na Manhattanie „The Sky’s the Limit”.

Gigantyczna kasa na zakup mieszkania to jednak zaledwie warunek wstępny, ponieważ potencjalni nabywcy muszą zostać jeszcze zaakceptowani przez zarząd co-opu złożony z najznamienitszych lokatorów budynku. Członkowie zarządów decydują nawet o takich detalach jak rodzaj kwiatów w wazonach w lobby czy maksymalna waga psa, jakiego mają prawo trzymać lokatorzy. Zasady podejmowania decyzji są ściśle tajne, chyba że zachodzi podejrzenie oczywistego pogwałcenia swobód obywatelskich. Zarządami co-opów trzęsą na ogół żony lub wdowy po najbogatszych Amerykanach, które często same wywodzą się z nizin i dlatego przestrzegają kastowej etykiety z żarliwością parweniusza. – W praktyce mówimy o przyjęciu do najbardziej ekskluzywnego prywatnego klubu na świecie – mówi „Nowemu Dziennikowi” Nina de Rovira, urodzona we Lwowie wiceprezydent Corcoran Group, najbardziej prestiżowej spośród agencji nieruchomości w Nowym Jorku. – Metody są bardziej eleganckie, ale efekt jest taki sam, jakby przesłuchiwało cię KGB. Potencjalni nabywcy muszą przedstawić np. szczegółowe finansowe dossier z całego życia, czeki wystawione w ciągu ostatnich trzech miesięcy, a czasem dołączyć nawet esej pt. „Dlaczego chcę mieszkać właśnie w waszym budynku”.

Po Nowym Jorku od lat krąży opowieść o multimilionerze, w którego teczce znaleziono zrealizowany czek z JCPenny, sieci tanich domów towarowych. Ten członek zarządu banku inwestycyjnego pogrzebał całkowicie swoje szanse, kiedy naiwnie wyznał, że kupował tam bieliznę, a nie np. skuter śnieżny na zimowe wakacje w górskim kurorcie w Aspen w Kolorado. Otoczony tajemnicą proces selekcji jest doskonałym zaprzeczeniem demokracji (decyzję odmowną można teoretycznie zaskarżyć do sądu, ale kto w dobie wiadomości o największych „dealach” na pierwszych stronach gazet chce się przyznać do towarzyskiej katastrofy).

Do II wojny światowej do dobrych kamienic przyjmowano wyłącznie członków rodzin figurujących w „towarzyskim rejestrze” 400 najlepszych familii, wśród których dominowali WASP-owie i naftowi magnaci z Południa. Wspomniany wyżej Poitier był pierwszym Murzynem, którego wpuszczono do klubu przy Piątej Alei, choć do dzisiaj murzyńskich lokatorów dobrych kamienic można zliczyć na palcach dwóch rąk. Niewiele lepiej jest z Żydami, którzy mają swoje własne dobre kamienice na Upper East Side. Niektóre zarządy wynajmują nawet detektywów, którzy sprawdzają, czy kandydat nie został przyłapany na paleniu trawki w szkole średniej lub czy nie ma wpisanej do policyjnej kartoteki jazdy po pijanemu. Źle widziani są kawalerowie (bo być może poślubią piękność, która odbije męża szefowej zarządu), osoby ze skłonnościami do depresji lub mające na koncie próby samobójcze. Bycie sprawcą zabójstwa lub posiadanie w rodzinie ofiary takiego aktu to już niewybaczalne faux pas. Członkowie zarządów wykazują za to niezwykłą wspaniałomyślność wobec sprawców defraudacji i innych przestępstw finansowych.

Mieszkańcy dobrych kamienic cenią sobie także prywatność. Nie ma przed nimi większego ruchu, ponieważ krezusi zajeżdżają przed dom limuzynami czy taksówkami, po czym błyskawicznie znikają w przepastnym lobby prowadzeni dyskretnie przez odźwiernego w liberii. Zarządy po wschodniej stronie Manhattanu niemal zawsze odrzucają podania piosenkarzy, aktorów i innych gwiazd show-biznesu, obawiając się, że będą wyprawiać huczne balangi i ściągną za sobą paparazzich, fanów i inny społeczny „plankton”. Czarną polewkę dostali już m.in. Cher, Billy Joel i aż dwukrotnie Madonna, która przyszła na pierwsze spotkanie z zarządem w wydekoltowanej małej czarnej, obwieszona platynowymi krucyfiksami.

Gwiazdy pocieszają się penthouse’ami po zachodniej stronie Parku Centralnego, gdzie zarządy uchodzą za znacznie bardziej liberalne. Mieszkają tam m.in. Diane Keaton, Yoko Ono, Roberta Flack, Sting i oczywiście Madonna.

Czy niemiłosierny system selekcji gwarantuje, że nasz sąsiad nie urządzi w środku nocy balangi, nie będzie sprowadzał prostytutek i nie nasika w wyłożonej mahoniem windzie? – Tak naprawdę nie o to w tym wszystkim chodzi – uśmiecha się z politowaniem de Rovira, dziwiąc się, jak mogę zadawać takie naiwne pytanie. – Ludzie, nawet najbogatsi, są tylko ludźmi.

Condominium, czyli upadek obyczajów

Co-opy stanowią wciąż 80 proc. kamienic na Manhattanie, ale coraz więcej krezusów decyduje się na kupno condominium nazywanych popularnie condo, by uniknąć przesłuchań przez wszechpotężne staruszki z zarządów najbardziej snobistycznych budynków. Właściciel condo ma fizyczne mieszkanie w odróżnieniu od co-opu, więc nie musi nikogo pytać o zgodę w razie przeróbek czy sprzedaży.

Najdroższe apartamenty oferowane obecnie przez nowojorskie agencje pośrednictwa nieruchomości to właśnie condo, np. trzypoziomowe mieszkanie w superekskluzywnym hotelu Pierre za 70 mln dol. czy mieszkania na najwyższych piętrach oddanych w zeszłym roku 80-piętrowych wież przy rondzie Columbus Circle, nieopodal wejścia do Parku Centralnego od południowego zachodu (budynek ten określany jest na ogół jako Time Warner Building, ponieważ mieści się w nim siedziba główna tego medialnego imperium). To tutaj właśnie sprzedano drugie spośród najdroższych mieszkań na Manhattanie (po penthousie przy Piątej Alei kupionym przez brytyjskiego magnata medialnego Ruperta Murdocha za 44 mln dol.) – dwupoziomowy apartament na 75. i 76. piętrze, na który zdecydował się anonimowy 46-letni brytyjski finansista. Lokatorzy tego budynku mają nieprawdopodobny widok z czterometrowych okien na całe ściany („Wyobraź sobie samolot, który stoi w miejscu” – czytamy na stronie internetowej Corcoran Group), a poza tym mogą zjechać windą na zakupy w luksusowym mallu i zjeść obiad w jednej z dwóch spośród pięciu najlepszych restauracji w Nowym Jorku. W podziemiach znajdują się z kolei wielopiętrowe garaże, gdzie w salonikach na kanapach drzemią kierowcy czekający na telefon „z góry” wzywający do pracy.

Harlem, czyli wtórna kolonizacja

Astronomiczne ceny mieszkań i domów oznaczają, że „cywilizowany” Manhattan coraz bardziej przypomina luksusowe getto zamieszkałe przez krezusów i przedstawicieli wyższej klasy średniej – wziętych lekarzy, adwokatów, księgowych pracujących dla dużych korporacji, najlepiej zarabiających aktorów, piosenkarzy, gwiazd mediów oraz maklerów, bankierów i innych grubych ryb z Wall Street. Przedstawicielom tradycyjnej klasy średniej, którzy chcieliby wychować dzieci w Nowym Jorku, pozostaje wtórna kolonizacja dzielnic, które do niedawna uchodziły za niemodne, zbyt odległe od centrum czy nawet niebezpieczne. Wprowadzając się do nich, biała klasa średnia wypycha na ogół ludność kolorową, ceny idą w górę i historia się powtarza. Taką dzielnicą jest obecnie Harlem, który przeżywa kolejny już w historii renesans, od kiedy pięć lat temu były prezydent Bill Clinton otworzył tam swoje biuro, ponieważ nie stać go było na wynajęcie odpowiednio dużych biur w okolicy sali koncertowej Carnegie Hall. – Właśnie kupiłem tam czteropokojowe mieszkanie za jedyne 250 tys. dol. i wreszcie mogę się zacząć rozmnażać – cieszy się mój znajomy Chris, pracujący dla kuratorium oświaty. Cienki – przynajmniej jak na nowojorskie potrzeby – portfel ma też jednak swoje zalety. Jeśli bowiem urządzimy w Harlemie parapetówę, to mamy jak w banku, że przyjdą na nią tylko nasi prawdziwi przyjaciele.

Tekst: Zbigniew Basara. Artykuł ukazał się w „Wysokich Obcasach”