Jak PiS chce rozruszać budownictwo
Za pomocą kredytów o stałym, niskim oprocentowaniu. To samo obiecywał rząd SLD-UP i słowa dotrzymał. To znaczy, dotrzymał częściowo, bo takie kredyty są, ale… nie ma na nie chętnych
PiS szedł do wyborów z programem, który zakłada wybudowanie w ciągu ośmiu lat od trzech do czterech milionów nowych mieszkań! Ambitny plan, bo w ciągu ostatnich dziesięciu lat powstało ich niespełna milion.
Wymieniany wśród kandydatów PiS na ministra infrastruktury Jerzy Polaczek zapewniał nas w poniedziałek, że jego partia traktuje tę sprawę bardzo poważnie. – Rozwój budownictwa mieszkaniowego będzie jednym z priorytetów nowego rządu – mówił Polaczek, który do tej pory był szefem sejmowej podkomisji ds. budownictwa.
Klapa kredytu Pola
Podobne obietnice składał Marek Pol, wicepremier i minister infrastruktury w rządzie Leszka Millera. Budownictwo, także mieszkaniowe, rząd wymieniał wśród priorytetów w programie „Przedsiębiorczość, Rozwój, Praca”. Efektem była ustawa o kredycie, który miał rozruszać budownictwo mieszkaniowe. Pol zapowiadał, że rocznie po ten kredyt sięgnie nawet 30-40 tys. rodzin. Ale, jak się dowiedzieliśmy, w ciągu dwóch i pół roku zdecydowało się na niego 242 kredytobiorców! Dla porównania – w pierwszym półroczu tego roku banki udzieliły klientom indywidualnym 88 tys. kredytów mieszkaniowych.
Atutem kredytu Pola miało być stałe oprocentowanie przez cały okres spłaty – 6,5 proc. w skali roku. Początkowo oprocentowanie rynkowe było wyższe (7-7,5 proc.), więc budżet dopłacał odsetki. Ale teraz stopy rynkowe kredytów złotowych o zmiennym oprocentowaniu spadły do poziomu 5-6 proc. i nie opłaca się brać kredytu Pola.
Dla rodzin o przeciętnych dochodach
Kredyt Pola formalnie będzie udzielany do końca tego roku, ale nieliczne banki, które włączyły go do swojej oferty, mogą zrezygnować z niego wcześniej, np. BZ WBK przestał udzielać kredytów Pola w sierpniu.
W jego miejsce najpewniej pojawi się nowa oferta. Politycy PiS zapowiedzieli już bowiem, że rodziny o niskich i średnich dochodach będą mogły kupić sobie skromne lokum za nie więcej niż 100 tys. zł, np. dla rodziców z trójką dzieci – do 50 m kw. Podstawą ma być wieloletni kredyt, którego poręczycielem miałoby być państwo (za pośrednictwem Funduszu Mieszkaniowego przy BGK). Ma ono także pomagać w spłacie tego kredytu. Oprocentowanie nie przekraczałoby 3 proc. w skali roku, a spłata nie pochłaniałaby więcej niż 6 proc. kwoty kredytu rocznie. PiS zapewnia, że miesięczna rata kapitałowo-odsetkowa w przypadku kredytu w wysokości 100 tys. zł nie przekroczy 500 zł.
Jerzy Polaczek przyznaje, że nie powstał jeszcze projekt ustawy w tej sprawie. Nie wiadomo więc np., jakie będą kryteria dochodowe, by uzyskać 3-proc. kredyt. PiS zastrzega w programie, że „rodziny i osoby o wyższych dochodach” nie będą mogły liczyć na żadną pomoc finansową państwa.
A czy rodziny o średnich i niskich dochodach będą mogły sobie pozwolić na taki kredyt? – Te pierwsze na pewno tak, tym bardziej że poręczycielem miałoby być państwo. Np. rodzina trzyosobowa musiałaby się wykazać dochodem netto w wysokości 2-2,5 tys. zł – mówi Maciej Kossowski z firmy brokerskiej Expander. – Przy tak niskim oprocentowaniu miesięczna rata wyniesie ok. 420 zł, jeśli 100 tys. zł pożyczymy na 30 lat.
Potrzebny hojny minister finansów
Kossowski ma jednak wątpliwości, czy budżet udźwignie dopłaty. Żeby zachęcić banki do uczestnictwa w tego typu programie, rząd musiałby im zapewnić marżę 1-1,5 pkt proc. – Jeśli założymy, że w okresie spłaty rynkowa stopa wyniesie 5 proc., to budżet musiałby do jednego kredytu w wysokości 100 tys. zł dopłacić przez 30 lat 41 tys. zł – wyliczył Kossowski. – Zakładając, że w 2006 r. banki udzielą na takich warunkach 20 mld zł kredytów, to roczna dopłata z budżetu sięgnie 200-300 mln zł. W kolejnym roku będzie wyższa o dopłaty do nowych kredytów itd. Taka dotacja rosłaby jak kula śniegowa!
Politycy PiS przekonują, że miliardy złotych zainwestowane w budownictwo mieszkaniowe wrócą do budżetu w postaci podatków. Dodatkową korzyścią będzie ograniczenie bezrobocia. Problem w tym, że to samo mówili politycy SLD i UP przed wyborami 2001 r. oraz po nich.
Marek Wielgo, Gazeta Wyborcza